Wielka ucieczka

Znajomy mi opowiadał właśnie, że kilkanaście dni temu w pobliskiej szkole kolega jego syna zaplanował sobie ucieczkę z domu.
Jak przystało na 10-cio czy 11-latka zrobił to dosyć porządnie i skrupulatnie – miał plecak z ciuchami, 30 złotych, plan zamieszkania w pobliskim, tak!, kanale czy szałasie oraz niezachwianą wiarę w pomoc kumpli z klasy.
Na planach się, niestety(?), nie skończyło, gdyż – jak powiedział, tak zrobił.

Już widzę Wasze uśmiechy i trzymanie kciuków za zucha, ale fajny chłopak, naczytał się Bahdaja albo obejrzał „Wielką włóczęgę”. Mam złą wiadomość – było inaczej. Pewnego dnia (po otrzymaniu kolejnej pały, bodajże z geografii) nie wrócił po szkole do domu, tylko wyruszył w świat.
Na szczęście jakoś w okolicy wieczora wydygał (jest luty/marzec, jest zimno, jest ciemno – wyobraźcie sobie jedenastolatka w tym kanale, szałasie, czy innym bunkrze), więc skontaktował się z tatą, żeby ten po niego przyjechał.
Co się, oczywiście, stało.
Po powrocie do domu nałożono nań – a jakże! – wszelkie możliwe sankcje i szlabany… Na spotkania z kumplami, konsole, telefony i wszystko… To znaczy wszystko oprócz nauki, bo wiadomo… …nauka jako kara, uwielbiam!

Zanim znowu zaczniecie się śmiać pod nosem oraz wąsem (na przykład – że jaki kraj taka Wielka Ucieczka albo że „ale cipciuś!, kiedyś to się, panie, uciekało i nie było awaryjnego telefonu do mamusi”), warto może pochylić się nad dwiema kwestiami.
Po pierwsze – nad powodem i konsekwencjami, po drugie – nad słynnym zdaniem -”kiedyś tak nie było, ojciec by wtłukł i raz na zawsze by kolesiowi takie pomysły z głowy wybił”.

Trochę się znamy, więc w ciemno możecie strzelać, jaki wskażę powód. Powody właściwie. Dwa. Zresztą – jakie inne powody może mieć jedenastolatek? Szkoła i dom.
I może znowu ktoś wpadnie na pomysł zadrwienia sobie z desperacji wynikającej z kolejnej jedynki z geografii, ale jak do tego dołożymy rodzica, który po raz setny pociśnie ci tekstem (nie wiem, czy tak było, wyobrażam to sobie sobie i teoretyzuję) – „nic nie umiesz, nic nie robisz, jak chcesz skończyć?, nie masz żadnych obowiązków, masz się jedynie uczyć”. Średnio fajnie, co?
A jak sobie dodamy, że „uczyć” w tym wypadku oznacza „dostawać dobre oceny ze wszystkiego /nie dostawać ocen złych z niczego”, to już wcale wesoło nie jest.

Bo, błagam, wyobraźmy to sobie. Postawmy się na miejscu (tego) dziecka. Masz 10 czy 11 lat (pamiętasz w ogóle, jak to było?), wrzucili Cię w jakieś środowisko, narzucili jakieś zasady, chcą, żebyś wszystko (kilkanaście różnych i niemal całkowicie od siebie oderwanych dziedzin, niestety w szkole najczęściej tak się je przedstawia) umiał na ustalonym poziomie (nieważne, że co najmniej połowy z tego nie rozumiesz, nie ogarniasz i jest to jakaś abstrakcja – nikt się nad tym nie będzie specjalnie pochylał, bo goni nas czas, a na końcu jest egzamin), uzasadniają to jakimiś niepotrzebnymi Ci do szczęścia cyferkami (potrzebujesz ich tylko po to, żeby dali Ci spokój). Zatem – czy jest się czemu dziwić? Że wpadasz na tak doskonały pomysł. Że jedyną możliwością wyrwania się z tego kręgu, wydaje Ci się akcja pt. ucieczka z chaty. Tak, wiem – jest jeszcze jedna możliwość, ale ze strachu nie nazywam jej po imieniu (Polska wciąż na drugim miejscu w Europie).
Tak, to się nazywa desperacja.
Bo sobie wyobrażam jeszcze, że nie mam dwudziestu/trzydziestu/czterdziestu lat, całej rzeszy przyjaciół i niekoniecznie wiem (mam) do kogo się zwrócić. Bo nikt nie widzi problemu.

Zarzucicie mi, że jestem niesprawiedliwy. Nie, nie… Wiem, że mamy w szkołach całą armię wychowawców, fachowców, pedagogów, psychologów i – generalnie – mnóstwo ludzi dobrej woli. Naprawdę wiem (nie domyślam się i nie zgaduję – wiem!), że właśnie tacy oni są, że chcą czynić dobrze! Że nie chcą dzieciom/uczniom/ludziom szkodzić. Że chcą im pomagać. Nie znam nikogo, kto chce zaszkodzić dziecku. Jestem rodzicem, pracuję w szkole, uczę polskiego (a przynajmniej się staram).
Nie mamy złych intencji. Problem w tym, że chcemy rozwiązać problem wcale nie tam, gdzie on istnieje. Często nie patrzymy na źródło…
I powtarzamy tym dzieciom – „dasz sobie radę, głowa do góry, zepnij poślady, jak nie ty, to kto?, przecież jesteś zdolny” i inne farmazony oraz puste dźwięki.

A gdybyśmy tak zastanowili się jednak nad istotą?
Czyli – jak to zrobić, żeby nie przychodziła dzieciom/młodzieży do głowy taka myśl w ogóle? Bo może to jest przez presję? Może przez niezrozumienie sensu? A może przez tego sensu brak? A może, może, może…
Nie odpowiemy dziś sobie na to pytanie, nie mam takich inklinacji i nie łudziłem się ani przez chwilę. Ważne, żeby się nad nimi zatrzymać…

Problem w tym, że mam dość słuchania tej pioseneczki o tym, że kiedyś sobie jakoś radzili, a teraz to same miękkie fiutki i na przykład, że wojsko może by ich życia nauczyło. Albo twarda ojcowska ręka.
Niedobrze mi od powtarzania, że świat się zmienił i być może przeżyliśmy bicie linijką po łapach na lekcji i pasem po dupie w domu, a dziś nie można na dziecko krzywo spojrzeć, bo zaraz komisja dyscyplinarna i niebieska karta. Bo wiadomo, że każda przesada jest chora i należy ją tępić, ale z drugiej strony – czy to nasze dostawanie po łapach naprawdę było takie zajebiste? Ach, te nostalgiczne wspomnienia, doprawdy – łezka mi się w dupie kręci…
A przecież – skoro nie jest to ten sam świat, ten sam czas, ten sam człowiek, co kiedyś, to i wrażliwość ma inną.

Narzekamy na to, że są mięciutcy. No są. Ale nie takich ich stworzyliśmy? Nie chuchaliśmy na nasze dzieci, nie chcieliśmy i nie chcemy, żeby im było jak najlepiej w życiu? Nie współtworzymy świata, w którym razem z nimi żyjemy?
No to może zamiast oskarżeń i patrzenia z naszego punktu widzenia – czasem wystarczy odrobina empatii?

…choć nie… …odrobina już chyba nie wystarczy…

                                                                                                          Robert

#DzieciństwoToNieWyścigi